Czasami wystarczy jedno słowo, żeby wszystko nam zepsuć.
Każdego dnia staram się uczyć, ale mam wrażenie, że wychodzi mi to przez kilka tygodni, po czym jedna głupia sytuacja może wszystko zepsuć. Może to spadek energii? Taka naturalna sinusoida nastrojów? Nie wiem. Nie piszę codziennie, bo żebym mogła cos napisać dużo rzeczy musi się zdarzyć. Muszę mieć wszystkie ważne/pilne rzeczy pozałatwiane, żeby nie zaprzątały mi głowy, musze mieć ciszę lub rzadziej – ulubioną muzykę, zero telefonów i wszystkich przeszkadzaczy. I najważniejsze, muszę być w miarę zrelaksowana. Jeśli cały dzień kotłuje mi się w głowie coś do zapisania, a w czasie powrotu do domu coś mnie wkurzy, zirytuje lub zasmuci, to pozamiatane. Albo musi się zdarzyć coś fajnego jeszcze, albo nici z pisania. Szkoda, bo wkurza mnie czasem jakaś pierdoła. Mam wrażenie po prostu, że spod mojej ręki wyjdzie tekst dużo lepszej jakości, jeśli jestem zrelaksowana, a nie spięta przez coś. Druga rzecz to opinia innych o Twojej pracy. Nie wiem jak innym, ale mi pozytywne słowo o mojej pracy dodaje skrzydeł i sprawia, że chcę robić więcej i sięgać wyżej. To mi daje energię do działania na długo. Zła opinia również jest potrzebna, bo same dobre byłyby podejrzane – tu trzeba krytyki, żeby móc się rozwijać, bo to dopiero mój początek. Jednak brak opinii boli najbardziej, ponieważ ukazuje to postawę obojętną. A obojętność to najgorszy wróg wszystkich. Wpływ ludzi na mnie jest duży, choć już nie tak ogromny jak kiedyć. Trzeba sobie uświadomić, że nasze życie to nasze decyzje i naprawdę… NAPRAWDĘ najważniejsze jest to, żeby iść za swoimi marzeniami. Konsekwentnie i skutecznie. A nie spełniać oczekiwania rodziny i przyjaciół. Ważne jest wsparcie innych. ALE – i to zrozumiałam całkiem niedawno, właściwie jeszcze to do mnie dociera: najważniejsze jest, żeby wspierać samego siebie. Bo jeśli sama w pełni nie zaakceptuję tego co robię i jak to robię, jeśli nie będę w 100% pewna swojej drogi, to sama będę wynajdywać głupoty, które mogą mi przeszkodzić. A to nie o to chodzi.
0 Komentarze
Budzisz się z uśmiechem, całkiem wyspana. Pijesz kawę, a potem w pośpiechu ubierasz się, łapiesz kanapkę i jesz ją już w drodze do autobusu. Albo nie jesz w ogóle. Dojeżdżasz do pracy, połowę drogi jednak trochę przysypiając. Na swoim przystanku zrywasz się, żeby tylko nie zasnąć znowu i nie dojechać do pętli. Wchodzisz do biura i pierwszą rzeczą o której myślisz po zapaleniu wszystkich świateł i włączeniu komputera, to kawa. Nawet jej nie lubisz i w zasadzie pijesz już z przyzwyczajenia. Ale to miły rytuał, mimo wszystko. Po kilku minutach czujesz, ze zaczyna działać, a Twój brzuch informuje Cię, że chyba jednak powinnaś zjeść to śniadanie. Jutro wstanę wcześniej myślisz sobie, jak zwykle się oszukując.
Nastawiona pozytywnie do świata uśmiechasz się, witając wszystkich po kolei. I jak zwykle, większość osób odpowiada Ci uśmiechem, bo naprawdę, czemu nie? Bierzesz się do pracy, która absolutnie musi być zrobiona na wczoraj, a międzyczasie psuje się drukarka, ekspres do kawy, pada pięć żarówek w suficie sali konferencyjnej, telefon umiera śmiercią nagłą i nienaturalną, a Ty wylewasz na siebie kawę… tak, na tę białą bluzkę, którą zakładasz tak rzadko. Okazuje się, że pracy jest więcej, niż myślałaś, a Ty i tak nie możesz się na niej skupić, bo chyba Cię coś bierze i jedyne o czym marzysz to gorący prysznic i kołdra. Podwójna. I koc na to wszystko. Kończysz dzień pracy i punkt 18:00 wybiegasz z biura, żeby tylko nie poprosili Cię o nic więcej. Humor masz coraz lepszy, bo przecież wracasz do domu. Na przystanku okazuje się, że Twój tramwaj właśnie zwiał, ale kolejny jest za 5min, więc ok. Czekasz wpatrując się w zmęczonych i zalatanych ludzi, nie słuchając muzyki, bo pada Ci telefon, a zresztą słuchawki zostawiłaś na biurku w pracy. Wsiadasz w wytęskniony tramwaj i jedziesz… 4 przystanki. Tramwaj staje i nie jedzie. Po kilku niemiłosiernie długich minutach miły kierowca z mordem na twarzy informuje Cię, że dalej nie jedziemy. Dobrze, a więc niesiona ostatkiem cierpliwości wychodzisz z tej puszki na kółkach i idziesz z tłumem na najbliższy przystanek autobusowy, widząc po drodze, jak sznurek tramwajowy pięknie przystraja najbliższe kilometry torów. Dochodzisz do przystanku i widzisz, jak tramwaje ruszają. O zgrozo, cierpliwość Ci się kończy. Autobus tak naprawdę Ci nie pasuje więc wracasz na przystanek tramwajowy i wkraczasz do jednego z nich. Na szczęście zdążyłaś. Jedziesz te 10 przystanków i wysiadasz. Fajnie, bo pada, a Ty nie masz parasolki – ochłoniesz trochę z tej złości. Patrzysz na zegarek i widzisz, że do odjazdu Twojego autobusu zostało dwie minuty, więc zaczynasz biec, bo kawałek jest. Ku Twojemu zdziwieniu gubisz po drodze buta. NA SZCZĘŚĆIE nie wpada on pod autobus. Łapiesz więc go w biegu i wpadasz do autobusu niczym zdyszany maratonem w deszczu pies. I tak też wyglądasz. Poprawiasz włosy, łapiesz oddech i, tak, zakładasz tego mokrego buta, który oczywiście wylądował w jedynej kałuży na chodniku. To nie koniec. Twój autobus jedzie 10m na godzinę… Docierasz do domu grubo po zaplanowanym czasie, a jeszcze musisz zrobić obiad i posprzątać, nie mówiąc już o prysznicu, którego teraz nie tylko chcesz, ale bardzo potrzebujesz. Jeszcze się trzymasz. I nagle pojawia się jakaś pierdoła, która rujnuje całkowicie Twoje dzisiejsze, szczątkowe już, poczucie stabilności psychicznej. Słyszysz, że obiad coś jest dzisiaj nie taki, jak powinien, jakiś niedobry. No i ryczysz, bo tego już dziś jest po prostu za dużo. Idziesz spać wściekła i smutna pytając siebie, co zrobiłaś źle. Świat się robi szary i na koniec wkurza Cię nawet telewizor, przy którym zawsze zasypiasz. Rano budzisz się zmęczona, ale już nie zła i smutna. Chyba zresetowałaś się przez sen. I jakoś tego kolejnego dnia zdążasz zjeść śniadanie, w pracy wszystko idzie lżej a na trasie z pracy do domu nie ma żadnych awarii. Nie powinno się przez życie iść samemu. Wszystko da się zorganizować tak, żeby nikt nie był potrzebny, fakt, ale po co? Są momenty, kiedy potrzebujemy być sami. I to całkiem naturalne, że czasem nie mamy ochoty nawet na krótką wymianę zdań. Uwielbiam chwile sam na sam ze sobą, ale po kilku godzinach potrzebuję kogoś. Do rozmowy, przytulenia, wspólnego celebrowania ciszy, chociaż to mi rzadko wychodzi ;) Jednego dnia wracam do domu i cieszę się kilkoma godzinami samotności, bo mogę wszystko, co zaplanowałam zrobić we własnym tempie. Innego dnia wracam, otwieram drzwi i gdyby nie szaleńczo zakochany w nas pies, ryczałabym z tęsknoty za moim mężczyzną.
Nie mówię, że bycie singlem jest złe. Będąc nim jednak poszukujemy zawsze kogoś, bardziej lub mniej świadomie, do różnych celów. Niekoniecznie górnolotnych. Nie jest tak? Sama po sobie wiem, że siedząc sama w domu kilka dni często nawet nie robię sobie obiadów, tylko lecę na kanapkach. A tak, mając w domu męża i psa, muszę regularnie gotować, bo przecież nie mogą chodzić głodni ;) Na szczęście szczeniak nie narzeka :) Mam głowę pełną planów i marzeń, zawsze tak było. I to czasami bardzo mnie przytłacza. Potrzebuję wtedy zapewnienia z zewnątrz, że wszystko jest dobrze, że będzie dobrze i, że moje wszystkie plany dam rade wypełnić. Że robię dobre obiady. Że dobrze wyglądam. Że jestem kochana. Że dobrze dbam o dom. Że jest ze mnie dumny. I jak coś nie wyjdzie, to usłyszeć, że to nie moja wina, nawet jeśli ewidentnie była. Takie przekłamanie tej paskudnej rzeczywistości, która niejednego złamała. Ok, nie mam na co narzekać, ale każdy potrzebuje, żeby go ktoś czasem opatulił w koc tak, żeby mu tylko czubek nosa wystawał. I żeby go ktoś nakarmił chipsami i napoił ciepłą herbatą. Motywacja rzeczywiście jest potrzebna do działania. Jakiegokolwiek. Skąd ją brać? Otóż z marzeń i od ludzi, którym się udało. Czym różnimy się od innych? Ok, wszystkim. Jest jednak wiele rzeczy, które mamy takie same. Oczywiście, jeśli jesteśmy szczęściarzami i mamy oczy, ręce, nogi i parę innych istotnych części ciała. Dodajmy do tego samozaparcie i dużo pracy, a otrzymamy wszystko, czego będziemy chcieli. To tylko kwestia tego, jak bardzo tego chcemy ;)
Jeśli rezygnujemy przy pierwszej porażce, albo gdy droga okazuje się zbyt wyboista to cholernie jasne, że nic z tego nie będzie. Kto mówił, że będzie łatwo? Za darmo nawet dzisiaj nie dostaniemy w pysk. Znalazłam dziś, przy okazji tępego przeglądania Internetu, fajny tekst: „ życie jeszcze nie raz rozłoży Cię na łopatki, jakieś czternaście razy do niedzieli, wstawaj! Jest dopiero wtorek…” urocze? No, właśnie taka jest prawda. Im więcej wysiłku włożymy w pracę nad osiągnięciem celu, tym większy sukces osiągniemy. A te wszystkie przeszkody są po to, żebyśmy udowodnili sobie - właśnie, jak bardzo nam zależy. Najbardziej motywują mnie sukcesy innych. Kiedy zobaczyłam jak koleżanka wydaje książkę, a potem kolejną i kolejną, aż we mnie zabuzowało z emocji. Dotarło do mnie, że przecież ja tez piszę, też mogę, tylko jestem leniem i nie wierzę w siebie. Pisanie do szuflady daje słabą satysfakcję. A więc nadszedł czas na plan działania. Usiądę dziś i zaznaczę sobie w kalendarzu, co zrobić, żeby nie zapomnieć o niczym i iść cały czas do przodu. Nie lenić się… a to nie takie proste, kiedy po całym dniu mam ochotę tylko usiąść na kanapie, zmusić psa do przytulenia mnie i iść spać. A tu trzeba zrobić obiad, odkurzyć, posprzątać, wynieść sąsiadom śmieci, zamieść ulicę, skosić trawnik w parku… i dopiero kiedy wszystko będzie IDEALNIE to zabrać się za coś przyjemnego, czyli w moim przypadku za pisanie. Założę się, że dużo osób ma dokładnie tak samo. I niestety zwykle wygrywa spanie… i tak często jest u mnie. Czas to zmienić bo nic samo się nie stanie. Nie wystarczy usiąść i marzyć, trzeba działać. I obiecuję sobie dziś, że za kilka lat będę z siebie dumna ;) Przez kilka dni rozsyłałam moją powieść do wydawnictw. Prosta czynność: krótki mail, streszczenie, notka o mnie, cała powieść lub fragment i przycisk SENT. Pierwszy mail dostarczył mi trochę emocji, ale każdy kolejny już zdecydowanie mniej. Dotarłam w końcu do wydawnictwa, które nie czyta tekstów wysłanych mailem. Na początku zapisałam sobie tylko adres, żeby zająć się tym później. Natrafiłam na, jakby nie patrzeć, przeszkodę. Usiadłam jednak następnego dnia przy drukarce i zaczęłam drukować. Jednostronnie, A4, około 1800znaków na stronie… jedna kartka po drugiej, 100stron na 40min… wolniutko to szło. A potem stwierdziłam, że warto to połączyć, żeby kartki nie latały na wszystkie strony. Tylko kiedy?? I oddać tekst do jakiegoś punktu? Nieee. Może i chroni mnie prawo autorskie, może i takie rzeczy jak kradzież tekstu, się nie dzieją. Ale nie i kropka. To co? To biorę wikol, biorę wiertarkę, brązowy sznurek i do dzieła!
Samo układanie papieru idealnie równo zajęło mi prawie godzinę :D a zaznaczam, że nie jestem perfekcjonistką. Dobrze, książka unieruchomiona między dwoma deskami, brzeg posmarowany klejem, niech sobie leży do rana, niech wyschnie. Wracam z pracy dnia kolejnego i patrzę z przerażeniem na tekst. Wszystko leży, jak leżało, ale okładka z tyłu jakby niekompletna… idę o zakład, że jakbym poszukała, znalazłabym ją gdzieś na podłodze, albo w pysku mojego wspaniałego szczeniaka, który to poczęstował się jakże smaczną tekturką. I jak tu się złościć, kiedy przed chwilą przywitał mnie tak radośnie, że przewrócił się podczas witania z pięćdziesiąt razy, tracąc równowagę przez nie dający się opanować ogonek? No to do pracy… zdjęłam z desek zaciski, nałożyłam nową okładkę i, wcześniej nawiercając otwory, zszyłam w całość moje dzieło. A potem zaadresowałam kopertę, i karteczkę do listu poleconego i karteczkę do potwierdzenia odbioru… i TRRRACH koperta się podarła. Uff, dobrze. To jeszcze raz. Udało się. To teraz do koszulki wkładam streszczenie i kilka słów o sobie. Czegoś jednak brakuje. Dopisuję na pierwszej stronie wydruku moje dane, mail, telefon… ale coś jeszcze by się przydało. W końcu biorę kartkę i piszę krótką informację odręcznie. Tak ładniej wygląda. Wkładam do koperty, a serce bije mi jak oszalałe. Maile było wysłać łatwiej. Zaskoczyło mnie to, jak denerwowałam się przy wysyłce wydrukowanego tekstu. Tyle emocji! Tyle pracy… niech to chociaż ktoś przeczyta ;) Kwiecień 2015. Miesiąc jak każdy inny. Dla mnie jednak był początkiem czegoś zupełnie nowego.
Najpierw w głowie zaczął kiełkować mi pomysł na opowiadanie. Pełna pozytywnych emocji wyszukałam w internecie definicję opowiadania, powieści… strona po stronie dotarłam do instrukcji jak napisać własną powieść. Zaczęłam planować, robić notatki, tabelki ze scenami, mapy świata, w którym ma powstać życie… W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że moje działanie sobie, a moja wyobraźnia sobie. Historia zaczęła żyć własnym życiem i musiałam wreszcie zacząć pisać. Zaczęłam więc. Szło opornie i nie wiedziałam dlaczego. Pierwszy rozdział napisałam, przeczytałam, wyrzuciłam. Drugi i trzeci tekst tak samo. W końcu odłożyłam wszystko na bok, sfrustrowana. Po miesiącu jednak nieśmiało spróbowałam znowu. Bez stresu, paniki i innych niepotrzebnych emocji. To miała być dla mnie przyjemność! Wystukałam na klawiaturze pierwszą stronę. Przeczytałam. Tak, tak chciałam, żeby to wyglądało! Przelewałam na papier historię, która w końcu zaczęła pisać się sama. Dzień po dniu przybywało tekstu, a ja miałam motyle w brzuchu. Szybko okazało się, że początkowy plan napisania krótkiego opowiadania nijak miał się do tego, co we mnie siedziało. Zdałam sobie sprawę, że moja wyobraźnia urodziła powieść, którą naprawdę chce pokazać światu. Trygrunn to szczera opowieść, pełna magii i tajemnic. Całe życie szukam swojego miejsca, powołania, rzeczy, która jest mi pisana. Wierzę, że wszystko co się dzieje ma sens i prowadzi do czegoś. Popełniłam w życiu kilka błędów, ale to wszystko ukształtowało mnie taką, jaką jestem teraz. I kiedy zadaję sobie pytanie, co bym zrobiła, jeśli tylko mogłabym cofnąć się w czasie i wiedzieć to, co wiem teraz, budzi się we mnie niepokój.
Moja pierwsza myśl to Naprawię swoje błędy! Zrobię to tak, jak mogę najlepiej! I kolejne myśli… ale jeśli przeżyję życie inaczej, to może nie będę miała tego, co mam teraz? No właśnie. Wszystko ma swój czas i miejsce, powód, dla którego się pojawia. Kiedyś byłam inną osobą. Nie wiem, czy jakbym spotkała siebie sprzed 5 lat byłabym w stanie spokojnie ze sobą porozmawiać. Na każdym etapie życia jesteśmy inni. Otoczenie kształtuje nas każdego dnia. Dużo zależy od tego, jak przetrawimy każdą lekcję i co zrobimy dalej. Nie wszystko jest dobre w naszym mniemaniu, ale kto wie, czy nie miało nas właśnie czegoś nauczyć. To wszystko sprawia, że dochodzę do pewnych wniosków: nie warto niczego żałować, to wszystko już było i jedyne, co mogę zrobić to korzystać ze swojego doświadczenia i żyć lepiej każdego następnego dnia; mogę naprawić swój błąd nie popełniając go więcej – wtedy udowodnię sobie, że nauczyłam się czegoś i moje przykre doświadczenia nie poszły na marne; warto każdego dnia walczyć ze swoimi słabościami, robić małe kroki, które dają ogromną satysfakcję; trzeba doceniać to co się ma teraz i tu; cierpliwość i wiara w siebie to ogromna ulga w codzienności; Właśnie tej cierpliwości wciąż się uczę i powiem szczerze, że zaczynam rozumieć, o co w niej chodzi. Nie warto się spieszyć, ale też nie wolno stać w miejscu. Codziennie staram się zrobić coś, co przybliży mnie do celu. Kiedyś, jeśli nie widziałam efektów, szybko rezygnowałam. Teraz cieszę się tym czekaniem, a kiedy osiągnę cel, prawie unoszę się nad ziemią z radości :) Dużo czasu zajmuje mi zrozumienie, że nie na wszystko znajdę w życiu czas, co mnie trochę boli. Można przenosić góry, wystarczy tylko chcieć, ale, na boga, trzeba też czasem odpocząć ;) A umiejętność odpoczywania to niestety coś, czego wydaje mi się, że nie mam. Po powrocie do domu kłębi mi się w głowie milion rzeczy, które muszę, powinnam lub chcę zrobić. Zwykle latam jak motorek do 22:00, a potem siadam i zastanawiam się, co przyjemnego dla siebie mogę dziś zrobić. Najczęściej jednak padam na pysk, przeglądam bezmyślnie internet i idę spać. Kiedy jednak znajdę tę chwile dla siebie, staram się ja wykorzystać kreatywnie, bo to sprawia mi najwięcej radości. Mam zadatki na dobrego rysownika, więc zaczęłam ćwiczyć i poprawę widzę z rysunku na rysunek, to przyjemne uczucie ;) Zaczęłam też pisać i czuję, że wreszcie znalazłam swoje miejsce na świecie. Niezwykle trudna droga przede mną, a stawiam na niej dopiero swoje pierwsze kroki. 11.07.2016 wysłałam swoją pierwszą książkę do kilkudziesięciu wydawnictw i czekam na odpowiedź. Na tą upragnioną, pozytywną wiadomość, ze ktoś we mnie uwierzył. A tymczasem piszę kolejną część, bo ta opowieść żyje we mnie i powolutku, ale konsekwentnie wykrada się na zewnątrz, więc muszę ją wreszcie całą spisać. O czym opowieść? Poniekąd o Miłości, poniekąd o konsekwencjach swoich błędów. |